Bowiem tylko zaangażowanie solistów i instrumentalistów Opery Wrocławskiej i, rzecz jasna, ponadczasowe piękno włoskiego bel canta, jest w stanie ocalić „Łucję z Lammermooru” A.D. 2014. Jest jednak gros momentów, kiedy nawet wyjątkowo melodyjne arie i sceny chóralne przestają widzowi wystarczać. Zwłaszcza, gdy czuje się zawstydzony premierą wyreżyserowaną przez Anette Leistenschneider z pomocą scenografa Pawła Dobrzyckiego (odpowiedzialnego także za kostiumy i reżyserię świateł).
Początek pierwszej od ponad 50 lat inscenizacji „Łucji z Lammermooru” na deskach wrocławskiego teatru operowego jest obiecujący, nie zwiastuje przykrego rozczarowania. W I akcie odczuwa się jeszcze szacunek dla pomysłowości realizatorów, którzy wykorzystali możliwości sceny obrotowej i tak zmyślnie rozmieścili na niej dekoracje, że wspólnie z Łucją widz „spaceruje” po włościach rodu Ashtonów – z placu przed bramą „przechodzi” do fontanny, czy do parku. Niestety, urok szybko pryska. Brak precyzyjnego ruchu scenicznego, logiki i zarysowania w precyzyjny sposób sylwetek bohaterów, a nade wszystko, brak trafnych aktorskich wskazówek dla śpiewaków sprawia, że przeżycia kreowanych przez nich postaci (a mamy do czynienia z rasowym dramatem!) już w I akcie przestają widza interesować. Potem są wręcz groteskowe.
Na usta ciśnie się szereg pytań, wątpliwość budzi stylowość, której brak trudno zignorować. Anette Leistenschneider jeszcze przed premierą zapowiadała, że akcja będzie się rozgrywała w czasie, kiedy powstała opera, a kostiumy będą teatralne. Czemu jednak każdy z bohaterów wygląda, jakby grał w innym przedstawieniu . Sopranistka Aleksandra Kubas-Kruk (Łucja) z rudymi włosami w zielonej sukni wygląda jak bohaterka jednej z dziecięcych baśni z Wrocławskiego Teatru Lalek, baryton Mariusz Godlewski (brat Łucji, Henryk) w skórzanych spodniach i kurtce mógłby dostać rolę w Capitolu, Łukasz Gaj (mąż Łucji, Artur) w operetce, zaś Aleksander Zuchowicz (Norman) w „Weselu” Wyspiańskiego np. w Teatrze Polskim. I wreszcie bodaj najbardziej stylowy kostium „z epoki” noszony przez tenora Nikołaja Dorożkina (ukochany Łucji, Edgar), który pasował przynajmniej do dekoracji w I i ostatnim akcie.
Rekwizyty, zamiast pomagać wykonawcom, wywołują u publiczności wesołość, zwłaszcza kiedy wyjeżdżający Edgar wyciąga w I akcie współczesną całkiem walizkę, Henryk nieustannie wywija szpicrutą, Artur pojawia się w futrze i każe się całować w dłoń, nie mówiąc o nożach, jakimi bohaterowie „bawią się” w jednej ze scen. Bo grozy w niej, jak na lekarstwo.
Ale grzechem najcięższym jest fatalna reżyseria, która skutkuje prowadzeniem śpiewaków na manowce. Ich gesty są sztuczne, zachowanie afektowane, co skutkuje tym, że wiele scen, zamiast budzić wzruszenie, po prostu śmieszy. Apogeum staje się finał aktu II, kiedy Łucja zmuszona przez brata podpisuje ślubny kontrakt z Arturem, a na ten moment przybywa jej prawdziwy ukochany, Edgar. Nad zrozpaczoną kobietą soliści i chór to stoją, to przyklękają…Jak wreszcie ocenić w scenę z finałowego aktu, kiedy oszalała już Łucja pojawia się w zakrwawionej sukni ślubnej z imieniem i nazwiskiem swojej miłości (Edgara Ravenswooda) wytatuowanymi na przedramionach? Jako pastisz? Przypomina mi się produkcja „Łucji z Lammermooru” z Metropolitan Opera sprzed kilku lat. Tu scena szaleństwa była wyjątkowo oszczędna (tylko tradycyjna już suknia ze śladami krwi), ale reżyser doskonale panował nad każdym momentem, wzmacniając efekt dramaturgiczny. Wystarczyło, by Anna Netrebko po prostu zastosowała się do jego wskazówek i dobrze zagrała.
Jak utalentowana jest wrocławska odtwórczyni partii Łucji – Aleksandra Kubas-Kruk, wiemy wszyscy. A przynajmniej ci, którzy pamiętają choćby tylko świetną Adinę w „Napoju miłosnym” także Gaetano Donizettiego. W „Łucji z Lammermooru” nie miała takiego reżyserskiego wsparcia, zwyciężyła dzięki muzyce. W jej wykonaniu scena szaleństwa w III akcie była fenomenalnym, najjaśniejszym punktem całego spektaklu, wyśpiewana do ostatniego ozdobnika i znakomicie kontrapunktowana przez orkiestrę (zwłaszcza flecistę) pod batutą Tomasza Szredera. Słuchając tego porażającego niezmiennie fragmentu można było mieć wrażenie, że czas zatrzymał się, a publiczność dosłownie wstrzymywała oddech. Tu sukces przypieczętowała nie tylko Pani Aleksandra, tu zwycięstwo odniósł sam wielki Donizetti. Nawet w tak niedopracowanej realizacji to jego muzyka sprawiła, że wykonawcom zgotowano owację na stojąco.
Magdalena Talik