Wyszli rozczarowani, bo po prostu nie dostali biletów. Ktoś, kto uznał, że jest jednym z niewielu wtajemniczonych w twórczość któregoś z panów, i że w związku z tym nie będzie wejściówek kupował wcześniej ani biegł na Podwale na godzinę przed otwarciem drzwi klubu, bo i tak załapie się na kameralny koncert, który obejrzy sobie zza stolika, kulturalnie popijając piwo czy colę – otóż taki ktoś mógł się we wtorek wyłącznie srodze rozczarować. Łykend był dosłownie oblężony. Podczas gdy fani z trudem ściskali się w niewielkim wnętrzu, kolejka chętnych do wejścia pięła się schodami w górę aż na chodnik. Gdy na scenie pojawił się Skubas wraz z akompaniującym mu gitarzystą, klub pękał w szwach. Spóźnialscy oglądali koncert spod toalety.
Skubas zagrał bardzo melancholijnie. Zaczął od „Rain Down”, potem zaśpiewał „Nie pytaj – i zdefiniował w ten sposób klimat całego występu. Było akustycznie, spokojnie, klimatycznie, alternatywnie, folkowo – i dość cicho. Szczęśliwcy stojący z przodu nie mieli na co narzekać, ale ci pechowcy, którzy stali na końcu stawki, nie tylko nic nie widzieli (obaj muzycy siedzieli na krzesełkach, więc gdy stanęło się na placach, przy odrobinie szczęścia można było dojrzeć wyłącznie kaszkiet Skubasa), ale i niewiele słyszeli. Mimo wszystko atmosfera występu Skubasa i tak była niepowtarzalna, a widok zasłuchanych w artystę i ściśniętych jak śledzie fanów – krzepiący. Utwór „Linoskoczek” oczywiście był. I był – bo jakże by inaczej – bis. A potem Skubas ustąpił miejsca Krzysztofowi Zalewskiemu.
I wtedy okazało się, że spora część publiczności przyszła do Łykendu wyłącznie na Skubasa. Czyżby organizator tourne przecenił jednego, a nie docenił drugiego z artystów? Muzyka Krzysztofa Zalewskiego ma – wydawałoby się – zdecydowanie większy potencjał komercyjny, ale wygląda na to, że wrocławscy fani mają na ten temat swoje własne zdanie. W Łykendzie zrobiło się wyraźnie luźniej. Mniej więcej jedna trzecia (może jedna czwarta) publiki po prostu sobie poszła. Trochę szkoda, bo Zalewski zagrał naprawdę nieźle. Owszem, nie są to klimaty Skubasa – autor „Zeliga” wystąpił w normalnym rockowym składzie: perkusja, gitara, bas, klawisze – ale z pewnością twórczość dawnego laureata „Idola” i niegdysiejszego piewcy heavy metalu zasługuje na życzliwość i uwagę. Zalewski śpiewa jeszcze lepiej niż kiedyś, ma dobry repertuar, śpiewa niezłe teksty i przede wszystkim jest prawdziwym scenicznym zwierzęciem. Wie, jak zachować się na scenie i jak skoncentrować na sobie uwagę publiczności. To już nie jest ten gniewny, nieco pocieszny chłopak sprzed lat – to dorosły facet, który swą artystyczną drogę wybiera świadomie. I rusza w nią w naprawdę dobrym towarzystwie – na gitarze przygrywał mu we wtorek nie kto inny jak Marcin Bors, najbardziej chyba rozrywany producent w Polsce.
Dać Zalewskiemu szansę warto było choćby po to, by wysłuchać brawurowego wykonania utworu „Jaśniej”. I żeby poznać jego interpretację hitu „Nie pytaj o Polskę” Grzegorza Ciechowskiego. A zatem: kto przyszedł i został na występach obu artystów, ten miał udany wieczór.
A kto wyszedł po Skubasie – ten trąba.
Przemek Jurek