„Tajemniczy ogród” to powieść szczególnie ukochana przez polski teatr, żeby nie powiedzieć eksploatowana na scenicznych deskach do imentu. Jak kraj nasz długi i szeroki, liczba spektakli zainspirowanych powieścią Frances Hodgson Burnett może się chyba równać ilości wydań książkowych tej klasyki dziecięcych biblioteczek.
Najczęściej „Tajemniczy ogród” gości na polskich scenach jako w miarę wierna adaptacja powieści, ewokując w warstwie znaczeniowej to, na czym Burnett zależało najbardziej, czyli na pokazaniu, jaką moc ma natura, w jaki cudowny sposób jesteśmy z nią zespoleni, zyskując tym samym na zdrowiu, odwadze i moralnej sile. Najczęściej też te spektakle oglądają dzieci i młodzież, którym trzeba nadto pokazać, jakim skarbem jest prawdziwa przyjaźń, i to, że nie można bać się i przekreślać zjawisk oraz ludzi tylko dlatego, że są „jakieś inne i nieznane”.
Dużo słów w zawiłym pędzie
Takiego stereotypowego ujęcia w przedstawieniu „Tajemniczego ogrodu”, którego premiera odbyła się 17 maja 2014 r. na deskach Wrocławskiego Teatru Współczesnego, widz nie odnajdzie. Dla jednych, którzy liczyli na „serce szczypatielnoje odloty”, to mogło być rozczarowanie, dla drugich jednak – stało się co najmniej pozytywnym zaskoczeniem. Zwłaszcza że czwórka młodych wykonawców, pokazująca „secret garden” z innej perspektywy, wykazała się aktorskim kunsztem w stopniu wielce zadowalającym, grając z rozmachem i wyraziście. Tym bardziej że i dramaturg (Agnieszka Jakimiak), i reżyser (Katarzyna Szyngiera) postawiły przed nimi zadania, na których, prosto rzecz ujmując – gładko mogli się wyłożyć. Na przykład na monologach i dialogowych ripostach, które galopowały jak rącze mustangi i to bez jednego potknięcia. Co prawda kilka razy miałam ochotę zakrzyknąć „zwolnij konia!”, ale to raczej byłby apel do pani dramaturg niż do aktorów, którym wykonawczy fason udało się utrzymać aż do zasłużonych na finał braw.
Rzeczywiście, w warstwie dramaturgicznej wrocławskie przedstawienie ma z „Tajemniczym ogrodem” Burnett tyle wspólnego, co „Indianie” z Indiami. Tak naprawdę bowiem tylko pewne elementy powieści, czyli w zasadzie jej bohaterowie, wykorzystani zostali przez twórców spektaklu do tego, żeby za pomocą zupełnie nowej narracji uzyskać przesłanie jakże odmienne od literackiego oryginału. I tylko przez dorosłą widownię możliwego do zinterpretowania. „Jeśli wszedłeś między wrony…”, „Nic nie jest takie, jakim się wydaje” czy choćby „Kto nie jest z nami, jest przeciw nam” – wrocławski spektakl pokazuje, że oporna realizacja powyższych „haseł” oraz natrętne niedopasowanie się do reguł i zachcianek oponentów, którzy w każdej chwili mogą wyciągnąć z kieszeni broń, prowadzi do swoistej rozgrywki – na „konformistyczną” śmierć albo na „krnąbrne, ale krótkie” życie.
Ich czworo, na pewno nie dzieci
Najpierw poznajemy Mary (zaskakująca Maria Kania), sierotę wyrwaną swojemu dotychczasowemu naturalnemu, „egzotycznemu środowisku” i wrzuconą w klimaty niesprzyjające określeniu własnej tożsamości. Dzika i w poważaniu mająca wszystkie „ochy i achy”, jakie każe się jej podziwiać, oraz nękana za nieprzystające panience z rodowodem zachowania przez nową służącą. Ta zaś – powieściowa i sceniczna – Marta (wyrazista Anna Kieca), demoniczna damulka na obcasach z na czarno uszminkowanymi ustami i z upiętym na głowie koku (taki swoisty szatański róg?), nawiedza Mary w jej pokoju, niosąc za każdym razem jakąś „dobrą nowinę”, zadekretowaną kocio-wampirzym fukaniem, które – gdy panienka będzie nadal krnąbrna – jak nic wróży nieszczęście.
Gdzieś w tle planu, na którym Mary bije się z rzeczywistością i własnymi zmorami, zabraniającymi jej bratania się z nowym otoczeniem, ciągle jest obecny Colin (powieściowy kaleka „z urojenia”). Raz jako wszystko wiedzący i widzący mistrz monologu – swoisty wyrzut sumienia „nieucywilizowanej” sieroty z Indii, przybierający postać fauna, z którego czasami emanuje „Myśliciel” Rodina albo „Dyskobol” Myrona – czyli sprawność umysłu i ciała w jednym. Drugim razem – jako wymagający od Mary współczucia i pomocy, perfidnie szantażujący ją kaleka (w tych wcieleniach przekonujący Maciej Kowalczyk).
A z nieba – dosłownie – na szczególnie wystylizowanej huśtawce „spływa” ptasio trelujący i zwierzęco gibki Dick (bardzo sprawny Piotr Bondyra), który najwyraźniej chce wypróbować na Mary dojrzałość płci obojga, jako wabika używając… grabek. Ale gdy wydaje się, że już wita się z gąską, ta czmycha, jeszcze nieświadoma siły swojego „gatunku”. A może po prostu na tyle kapryśna, żeby prowadzić grę – nie z wyrachowania, ale dla „funu”, jaki ma na przykład, wyśpiewując swoje „ego” w rytmie hip hopu…
Na dyplomie byłby celujący
Mary co prawda dość skutecznie, odgania się od natrętnie sztywnej służącej, nieznośnego rachitycznego młodzieńca oraz pogromcy ogrodowych zwierzaków, ale patrzy się na to, jak na oddzielne etiudy, swoiste zadania aktorskie, którym brakuje jakiegoś lepiszcza, żeby konstrukcja ostatecznej wymowy przedstawienia się nie zawaliła. Żeby widz nie wychodził z teatru tylko z echem słów głównej bohaterki: „kim jestem, kim byłam, kim jestem, kim nie byłam, jaka jestem, jaka nie będę, jaka nie byłam”? Trochę podtrzymać tę „ideologiczną budowlę” pomogła, skądinąd bardzo udana, scena strzelaniny z wyimaginowanej broni, którą aktorzy odegrali na tekście, perfekcyjnie poruszając się po scenie. Słowa-pociski, które zabijały na niby, paradoksalnie właśnie w tym chwilowym bałaganie miały największą moc.
Na scenografię, w której grali bohaterowie „Tajemniczego ogrodu”, i pozostałe efekty, w tym muzykę, pracowała całkiem pokaźna ekipa realizatorów. Fabułę wtłoczono w (mającą przerażać?) przestrzeń niczym z wiktoriańskiego horroru, z której nie da się wypatrzeć żadnego piękna, tym bardziej uroków ogrodu. Wnętrze z czerwono-czarnymi (piekielnymi?), geometrycznymi wzorami na podłodze, ogromne przepierzenia z małymi drzwiami (to akurat przedni pomysł), które przywodzą na myśl drzwiczki od pieców, w których czai się zło, do tego gra światłem i motywy dźwiękowe (ogromne, przerażające cienie i odgłosy spod prysznica jak w Hitchcockowskiej „Psychozie”) i nieliczne, ale „straszne” rekwizyty (fragment plastikowej lalki czy skóra z głową goryla) – dość to banalne i bardzo umowne. Tak jak złote majtki Colina i blond peruka Mary.
Skoro to taki żart i puszczenie oczka do widza, to czy ostatnia scena spektaklu, gdy niepokorna Mary, która wydawała się już „kupiona” (tu też dobry motyw wspólnej gimnastyki), idzie jednak „do piachu”, mamy brać na serio czy nie? Czy opieranie się „normalności” zawsze musi kończyć się tragicznie? Na przedstawieniu we Współczesnym – tak. Zachęcam jednak do konfrontacji z własnymi zmorami, niekoniecznie z dzieciństwa. Terminy następnych przedstawień na stronie teatru.
Małgorzata Wieliczko
„Tajemniczy ogród”, tekst na podstawie powieści F.H. Burnett – Agnieszka Jakimiak, reżyseria: Katarzyna Szyngiera, premiera na Dużej Scenie Wrocławskiego Teatru Współczesnego 17 maja 2014 r.